- David? Brooklyn? Romeo? –
powiedziałam zdziwiona ich widokiem – Co wy robicie w moim pokoju? I dlaczego
Cruz idzie tu z walizką?
- Oj, siostra, nie marudź –
cmoknął mnie w policzek niespełna szesnastolatek.
- Ja się pytam poważnie. Z domu
mnie wyrzucacie, czy co?
- Oj tam. Od razu wyrzucamy –
wyszczerzył się młodszy z braci.
- David? Czekam na wyjaśnienia
– stałam oparta o ścianę z założonymi rękoma.
- Cat, spokojnie. My cię tylko
ze sobą zabieramy na El Clásico – objął mnie ramieniem.
- Co?!
- No El Clásico. Taki mecz, w
którym gra FC Barcelona i Real Madryt… - tłumaczył.
- Wiem co to jest El Clásico! –
fuknęłam z oburzeniem – Czemu nie mówiliście nic wcześniej? A poza tym mecz
dopiero za pięć dni.
- Tak, ale obiecałem Zizou, że
go odwiedzimy. To jak? Sama się pakujesz, czy my mamy to zrobić?
- Och, dajcie to – wyrwałam
Cruzowi walizkę i zaczęłam wrzucać tam najpotrzebniejsze rzeczy. Oczywiście nie
mogłam pominąć najważniejszej, a mianowicie klubowej koszulki. Widząc, że ją
chowam, Romeo skrzywił się.
- Eee, Cat, ale wiesz, że tata
załatwił miejsca w sektorze VIP, ale tam będzie od zarypania madridistów?
- Myślisz, że mnie pobiją? –
zaśmiałam się – Chłopcy, chyba mnie obronicie, co?
- Ciebie zawsze, siostra.
***
O 15:20 wylądowaliśmy w stolicy Hiszpanii. Prosto
stamtąd udaliśmy się do mojego apartamentu. Wujek zadzwonił do Vic, że wszystko
jest dobrze, a potem jeszcze z kimś rozmawiał. Postanowiliśmy tego dnia nigdzie
nie wychodzić. Skoczyłam tylko do spożywczego po zakupy. Przygotowałam im na
obiadokolację farfalle di pollo. Zajadali, aż im się uszy trzęsły!
Mimo wcześniejszej umowy co do wspólnego wieczoru,
nie potrafiłam oprzeć się pokusie i tuż przed godziną siedemnastą ubrałam
limonkową bluzę z napisem „¡Hola!”, najzwyklejsze jeansy i trampki, chwyciłam
komórkę oraz portfel, po czym opuściłam mój apartament. Z okularami
przeciwsłonecznymi na głowie ruszyłam na spacer. Podświadomie pokierowałam się
w moje zdecydowanie ulubione miejsce w stolicy – tak zwany „kilometr zero”. W
drodze rozmyślałam nad tym, ile znaczyło dla mnie to miasto. Nie wiedziałam
nawet, że mogłam mieć w sobie tyle sprzecznych odczuć. Z jednej strony kochałam
Madryt. To tutaj się urodziłam, wychowywałam. To tutaj oglądałam pierwsze
mecze, to tutaj zawierałam pierwsze przyjaźnie, tutaj zaczynały się wszystkie
moje związki. Tutaj też pierwszy raz płakałam, to stąd uciekłam po raz pierwszy
w wieku zaledwie szesnastu lat. Pewnie pomyślisz sobie, że przecież to nic
takiego, bo w końcu wiele nastolatek ucieka z domu w okresie buntu, lecz po
kilku dniach wraca. Cóż, z pewnością masz rację, ale ja nigdy nie byłam zwykłą
nastolatką. Moja rodzina była rozpoznawalna, więc musiałam mieć się poniekąd na
baczności. Ale nie teraz o tym. Chodziło mi raczej o to, że ja nie uciekłam do
kumpeli czy też chłopaka. Nie zwiałam też na kilka dni. O nie. Ja, Catalina
Beckham Martinez miałam już po dziurki w nosie presji ze strony rodziców,
dlatego też spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy, zabrałam moje oszczędności i
bez wielkiego namysłu wsiadłam po jednej z kolejnych kłótni na pokład… samolotu
do Londynu. Wróciłam dopiero po ponad roku i to tylko dlatego, że dobijała mnie
melancholijność Wielkiej Brytanii. To była moja ucieczka numer jeden. Zapytasz zapewne, czy wobec
tego były kolejne? A i owszem. Były. Ale nie aż takie długie. Ostatnia dłuższa
miała miejsce po tragicznej śmierci moich rodzicieli. Nie wytrzymałam i
wyprowadziłam się do Collado Villalba. I tak oto moja historia zataczała koło.
Znowu znajdowałam się w stolicy. Koniec końców zawsze lądowałam z powrotem w paszczy lwa. Powracałam do
królewskiego Madrytu. To miasto przyniosło mi tyle samo szczęścia, co smutku.
Nigdy jednak nie byłam w stanie na dobre odciąć się od tego miejsca. Miało w
sobie coś magicznego, co ciągnęło mnie do siebie za pomocą jakiejś
niewytłumaczalnej siły. Przy każdej „ucieczce” do mojej głowy powracały słowa
jednej z piosenek. Ten refren znałam na pamięć. Można rzec, że nauczyłam się go
sercem, jak to mówią Anglicy. Leciało
to tak:
“Ay me voy otra vez
Ahí te dejo Madrid
Tus rutinas de piel
Y tus ganas de huir
Yo no quiero cobardes
Que me hagan sufrir
Mejor le digo adiós
A tu boca de anis”
Ahí te dejo Madrid
Tus rutinas de piel
Y tus ganas de huir
Yo no quiero cobardes
Que me hagan sufrir
Mejor le digo adiós
A tu boca de anis”
Na
dworze robiło się coraz ciemniej, a ludzi coraz mniej. Alejki poczęły
rozświetlać się za pomocą latarni ulicznych. Usiadłam na krawędzi fontanny,
przymknęłam oczy, zaciągnęłam się głęboko powietrzem i mimowolny uśmiech
wypłynął na moje usta. Rozejrzałam się dookoła, lustrując otoczenie. Puerta del
Sol – mój prywatny azyl. Uwielbiałam tu przychodzić od niepamiętnych czasów.
Odwróciłam głowę i przyjrzałam się uważnie brązowemu niedźwiedziowi, który
zachłannie pożerał owoce z drzewa poziomkowego. Ten stworek był dla mnie tym,
czym Kubuś Puchatek dla reszty normalnego społeczeństwa. Kiedy zegar wybił
osiemnastą, byłam pewna, że zaraz wokół mnie pojawią się zakochane pary, które
nader często umawiały się na randki właśnie na tym placu. Dotarło do mnie, jak
bardzo brakowało mi tego miejsca. Jak bardzo tęskniłam za Madrytem, jednakowoż
nie byłam w stanie tak po prostu tutaj wrócić. Nie po tym wszystkim. Do domu
rodziców nawet nie zajrzałam, żeby się upewnić, czy jeszcze w ogóle stał. Nie
mogłam nic na to poradzić. Dla mnie było jeszcze za wcześnie. Może kiedyś, ale
nie teraz. Jednak byłam pewna jednego – musiałam się cieszyć tym tu i teraz.
Jeszcze jedna kwestia nie ulegała negocjacjom. W listopadzie musiałam wziąć
udział w La Almudena. Jeszcze nigdy nie opuściłam tej imprezy. Kiedy byłam w
Anglii, specjalnie przyjechałam na dwa dni, żeby móc się zabawić. Z tą myślą
podniosłam się i powędrowałam wzdłuż licznych lokali. Moja wewnętrzna,
starożytna Kastylijka poruszyła się niebezpiecznie w okolicach Casa Labra. Nie
myśląc wiele, postanowiłam zaspokoić tę niesforną wojowniczkę i weszłam do
restauracji. Zamówiłam to co zawsze, czyli besugo al horno i obowiązkowo kufel
piwa San Miguel. Po tylu latach podróżowania i próbowania kuchni całego świata
musiałam nieskromnie przyznać, że najlepsza na świecie była kuchnia hiszpańska.
Nie żebym była jakąś wielką patriotką czy coś, ale te smaki… To było po prostu
to i już. To była część mnie. I znowu odezwało się to moje piekielne,
latynoskie „ja”. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby zaciągnęło mnie ono w
czeluści Argüelles. Nie mogłam sobie
pozwolić na nocne balangi, kiedy w domu miałam chłopaków. „Latynoska” musiała
poczekać jeszcze trochę. Ale to wytrwała i twarda sztuka. Da radę i w końcu
postawi na swoim. A potem, ja, biedna Catalinka, będę się męczyć z ogromnym
kacem i zakwasami po nocy dzikich tańców. Ale co poradzić? W końcu pochodzę z
Hiszpanii, nieprawdaż?
A tak powracając do mojego pochodzenia, to naprawdę
miałam czasami przerąbane. Czułam się, jakbym miała rozdwojenie jaźni. Poniekąd
byłam poukładaną, miłą, mądrą, uczynną i słodką Brytyjką, ale z drugiej strony
do głosu często też dochodziła sukowata, wredna, uparta i nieprzebierająca w
słowach Latynoska, do której przynajmniej z wyglądu było mi o wiele bliżej.
Jaki wniosek? Pozory to tylko pozory. A z Cataliną Bekham Martinez nie warto
zadzierać. Nigdy.
***
Nazajutrz chłopcy zostali w mieszkaniu, bo chcieli
oglądać powtórkę jakiegoś meczu, który mieli rzekomo przegapić. Nie wiedziałam,
czy mówili prawdę, czy po prostu chcieli pograć sobie w FIFĘ. W domu mama im na
to nie pozwalała, a u mnie mieli wszystkie części tej cudownej gry. Między
innymi dlatego tak uwielbiali mnie odwiedzać w Madrycie. W sumie moja
przeprowadzka była im na rękę. Z kolei ja i David wybraliśmy się na
przejażdżkę, jak nazwał to mężczyzna. Ubrałam czarny zestaw od ALEXANDRA WANGA,
składający się z rurek, luźnego topu i koszuli w kratę. Zarzuciłam na nogi
ADIDASY z biało-czarnym nadrukiem i chwyciłam wielką torebkę.
Moje długie do pasa pofalowane
blondwłosy pozostawiłam rozpuszczone. Zawsze byłam brunetką, ale jakiś czas
temu spróbowałam zmian. Nie było aż tak źle. Ale chyba wrócę do poprzedniego
koloru… Mniejsza z tym…
Zgarnęłam ze stolika kluczyki i zeszliśmy na dół na
parking. David marudził mi trochę, że nie chciałam dać mu poprowadzić mojego
Audi S Line Quattro, ale w końcu przyjął moje tłumaczenia, że przecież on był
przyzwyczajony do lewostronnego ruchu ulicznego… Stwierdził więc, że poda mi
docelowy adres naszej wyprawy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy kazał mi
podjechać pod Santiago Bernabéu. Zaparkowałam przed stadionem i siedziałam,
tępo wpatrując się w fasadę stadionu. Nie miałam pojęcia, czemu tu
przyjechaliśmy.
- No nie siedź tak. – poklepał
mnie po dłoni, która nadal była zaciśnięta na skórzanej kierownicy – Zinedine
się ucieszy.
- Nie mogliśmy się z nim
spotkać gdzieś na mieście? – jęknęłam.
- Nie. – pokazał mi język –
Chodź, księżniczko – wysiadł z auta, więc zrobiłam to samo.
- David, myślałam, że już z tym
skończyłeś – zarzuciłam mu.
- Zawsze będziesz moją
księżniczką. – objął mnie troskliwie ramieniem i cmoknął w skroń – A teraz
chodź, bo ten łysy Francuz jest bardzo, ale to bardzo niecierpliwy.
Weszliśmy do środka i od razu pokierowaliśmy się do
biura trenera drugiego zespołu. Zawsze dziwiło mnie to, że mężczyzna wolał mieć
swoją siedzibę tu, a nie bliżej stadionu, na którym trenował jego zespół. Ale
cóż. Może to przez sentyment do tego budynku?
Bekham delikatnie zapukał i nie czekając na znak,
wszedł do środka. Panowie natychmiast podali sobie ręce i serdecznie się
przywitali. Widać było, że długo się nie spotykali. Były pomocnik uśmiechnął
się do mnie uroczo i rozłożył ręce. Nie czekałam długo i z radością wpadłam w
jego objęcia. Był dla mnie niczym wujek.
- Jak ja cię dawno nie
widziałem, królewno. – położył dłonie na moich ramionach i dokładnie mnie
zlustrował – Postarzałaś się – zaśmiał się.
- Zizou – pacnęłam go w ramię.
Usiedliśmy i wypiliśmy po kawie, rozmawiając przy tym
o przeróżnych rzeczach. Przyznałam, że przeprowadzam się do Barcelony. Cóż,
Zidane nie był tym pomysłem zachwycony, ale obiecał, że mnie odwiedzi i pomoże
przy znalezieniu pracy. Zawsze mogłam na niego liczyć. Jako zatwardziały
madridista wolałby, żebym kibicowała jego drużynie, ale tak samo jak Becks
szanował mój wybór. Wiedział, że to przychodzi samo i nie można niczego na
nikim wymuszać, bo nie miałoby to najmniejszego sensu.
- Dobra, no to chodźcie –
wyciągnął nas z biura.
- Ale dokąd? – zapytałam nieco
zdezorientowana. Nic nie odpowiedział, tylko spojrzał porozumiewawczo na Davida
i uśmiechnął się szeroko. Zorientowałam się, co kombinowali dopiero, kiedy moje
nogi znalazły na równiusieńkiej murawie. Stanęłam jak wryta, widząc trenujących
Los Blancos. Popatrzyłam na dwóch „emerytów” spod byka i głośno westchnęłam.
Nie trwało to jednak długo, bo poczułam, że traciłam grunt pod nogami.
Rozejrzałam się i dostrzegłam dwie uśmiechnięte twarze. Ci poryci piłkarze
zanieśli mnie na środek boiska!
- Ej, no. – szturchnął mnie
brunet – Nie obrażaj się – zrobił smutną minkę.
- Casillas, ja cię kiedyś
zabiję – pogroziłam mu palcem, po czym go mocno przytuliłam.
- A ja?
- Oj, Karim, cierpliwości –
zachichotałam, kiedy wyrwał mnie z uścisku bramkarza i wtulił się w moją szyję.
- Brakowało nam tu ciebie,
Słonko – przyłączył się do nas Sergio.
- Czy wyście poszaleli?! –
wydarł się Ancelotti, ale po chwili zauważył, co wywołało takie poruszenie
wśród zawodników – Dobra, kwadrans przerwy.
- Królewno, my z Becksem
idziemy na piwko. – rzucił Francuz – Panowie, tylko mi tu jej krzywdy nie
zrobić!
Zizou zaśmiał się wniebogłosy. Popatrzyłam na niego
ostro, a on tylko pokręcił z rozbawieniem głową. Poklepał kumpla po plecach i
po chwili nie było już po nich śladu. Popatrzyłam na słoneczne niebo i
zagapiłam się na chwilę, co momentalnie wykorzystał Iker. Wziął mnie na ręce i
zaniósł do bramki.
- Tobie nigdy się nie znudzi,
co? – spytałam.
- Przynajmniej on sobie trochę
więcej pobiega – powiedział wskazując na Portugalczyka.
Pędził w naszą stronę i uśmiechał się szeroko.
Normalnie jakby zobaczył jakiegoś anioła, a nie mnie. Odwzajemniłam uśmiech i
już po chwili go przytulałam. Cmoknęłam delikatnie jego policzek, na co on
tylko uśmiechnął się jeszcze bardziej.
- Co cię tu sprowadza, Skarbie?
- El Clásico, matołku –
pchnęłam palcem jego klatkę piersiową.
- Mmm, wystąpisz w mojej
koszulce? – poruszył zabawnie brwiami, a ja delikatnie przekrzywiłam głowę –
Dobra, wiem. Marzenie ściętej głowy.
Ramos i Benzema zaczęli paplać i wypytywać mnie
dosłownie o wszystko. No ja rozumiałam, że nie widzieliśmy się od pół roku, ale
bez przesady! Jak dwie przekupy na targu. Starałam się być mimo wszystko miła i
dzielnie to znosiłam. Jednak kątem oka zauważyłam, że Ronaldo się wyraźnie
niecierpliwił.
- Wiesz, mamy kilku nowych zawodników
– wyszczerzył się Sergio.
- No właśnie. – wtrącił się
Cristiano – Trzeba cię im przedstawić, bo stoją tam jak jakieś osły i nawet nie
wiedzą, kim jesteś. – mrugnął do mnie, po czym złapał za nadgarstek i pociągnął
z powrotem na środek murawy. Zagwizdał na chłopaków i zaczął przemówienie – No
chłopaki. Część z was pewnie już zna naszą śliczną koleżankę… Pepe, nie śliń
się! – zwrócił się do kolegi z reprezentacji - Ona cię nie lubi! No… Tak więc,
część z was już ją zna, a reszta właśnie ją pozna. – uśmiechnął się uroczo i
położył swoją dłoń na moim biodrze – Panowie, to jest Catalina. – przyciągnął
mnie mocniej – Bratanica Becksa i oczko w głowie Zizou. A co najważniejsze, i
radzę to sobie zapamiętać dokładnie, - pogroził palcem - moja przyszła żona.
- A ten znowu swoje – westchnął
Karim.
- No to ten, - zachichotałam
delikatnie – Cat jestem. A ty – pokazałam na CR7 – masz szczęście, że wujków tu
nie ma, bo za tego Becksa i Zizou to by ci się nieźle dostało.
- Wiem. – spoważniał – David
mnie przeraża.
*****
CZYTASZ = KOMENTUJESZ
Podrzucam kolejny rozdział do oceny.
Trochę mnie martwi mała ilość komentarzy, ale cóż... :/
Co do samego opowiadania to ono się właśnie rozkręca.
Od teraz będzie już tylko ciekawiej.
Zaznaczam, że to opowiadanie będzie zupełnie inne niż moje poprzednie.
Pomysł na nie rodził się w bólach i początkowo miało wyglądać zupełnie inaczej.
Przede wszystkim inny miał być główny bohater.
Mam jednak nadzieję, że to w obecnej formie przypadnie Wam do gustu. :)
Buziaki <3